Zganiałabym to na moją pobłażliwość, że go rozpieszczam, że mu za dużo alternatyw daję, jak nie chce, to niech nie je - tak mi radzą robić życzliwi. Ale nie jestem tym typem. A z drugiej strony, jak sobie pomyślę, co w sumie on je, to nie jest najgorzej. Z warzyw ogórki, pomidory, bób, kukurydzę, paprykę, czasem rzodkiewkę, marchewkę (ale tylko surową), z owoców jabłka, maliny, truskawki, arbuzy, czereśnie, czasem banany, z węglowodanów: kasze wszelkie, łącznie z gryczaną, ryż, makarony, kopytka, z rzadka ziemniaki, z mięs wieprzowinę, wołowinę, kurczaka, czasem jakąś egzotykę typu żaba, z ryb zje większość, najlepiej w postaci sushi. Oliwki i oliwa z oliwek w dużej ilości, masło z rzadka. Żółty ser - owszem, ale tylko parmezan i chedar, biały - tak, ale taki do smarowania. Dżem jest pyszny - tylko u sąsiadów, w domu nie tknie, słodycze za to wybiórczo i sam się ogranicza. Nie wżera garściami. Chipsy - od wielkiego dzwonu, na przykład do meczu z tatą, raz na pół roku i rzadziej. Zatem po co to się denerwować?
Próbuję serwować "nowości", a raczej nie nowości tylko coś, co kiedyś było lubiane, a dziś jest lubiane średnio. Wiem, że sałatka nie przejdzie, ale tuńczyk i kukurydza na dwóch osobnych kupkach na talerzyku - owszem; wiem, że makaron z sosem brokułowym - fuj i ble, ale makaron z oliwą, a obok brokuły są całkiem w porządku. Zastanawiam się, czy przedszkole go odmieni i będzie zajadał z ochotą, bo w nowych miejscach - u babci, w restauracji, u sąsiadów, z innymi dziećmi - wchodzi do buzi o wiele lepiej i w szerszym asortymencie. Oby.
Nie słyszałam już od dawna, żeby jakieś dziecko z głodu padło, a nasze ma się naprawdę całkiem dobrze, nawet nie za bardzo choruje i w ogóle nie jest blade ani rachityczne, więc postanowiliśmy w ogóle przestać zwracać uwagę na to, że "musi zjeść, bo nie urośnie" i "jak nie będzie jadł, to nie będzie miał siły" - bo jakoś on z nas wszystkich zdawało by się je najmniej i najdziwniej, a siły ma więcej niż wszyscy razem wzięci w domu.
Od dziś podjęliśmy postanowienie, że nie namawiamy do jedzenia. Nie skłaniamy. Wybór dajemy prawie zawsze i wspólnie przygotowujemy posiłki, więc raczej bardzo rzadko pojawia się coś, czego naprawdę nie zje, bo nie lubi tak bardzo, że aż mu się zwraca (ja tak nigdy nie miałam, bo jeść lubię wszystko, ale mam kilka opowieści koleżanek i kolegów w zanadrzu, aż wstręt bierze). Podobno badania pokazały, że dzieci niezachęcane do jedzenia jedzą chętniej, więcej i ładniej. Zobaczymy.
W każdym razie, w tym, jak i w wielu innych przypadkach chyba skłaniamy się ku zasadzie - a niech robi, jak mu lepiej. Nie uważam, żeby to było przejawem źle pojętego "wychowania bezstresowego", o marudzących przy jedzeniu dzieciach w kółko się słyszy, a dorośli sami sobie zakupy robią i też na pewno mają listę dań, których nie zjedzą (krótszą bądź dłuższą) - ja na przykład nie cierpię zupy owocowe i brukselki - zapewne zmuszona przez głód zjadłabym i to, ale jeśli nie muszę, omijam szerokim łukiem. I w tej kwestii ufam dziecku, które w gruncie rzeczy całkiem zdrowo je, choć do tej pory dostarczało mi to jego jedzenie sporo emocji.
Wyluzowałam, niczym kaczkę przed podaniem na stół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz