sobota, 28 marca 2015

Star Wars i lego czyli zrób to sam




Lego to połowa naszego życia - jak ktoś chce zająć czymś chore dziecko, znudzone dziecko albo dziecko, które ma problemy ze skupieniem - polecamy klocki lego. Bo można z nich ulepić cały świat. Jak wiecie, u nas królują Gwiezdne Wojny. Mamy sporo gotowych zestawów Lego Star Wars (teoretycznie mamy, bo oczywiście zostały rozebrane i przebudowane). Niestety, niektóre zestawy pozostają na razie na sklepowych półkach, a wciąż się o nich marzy. Ale od czego są te pełne kuwety klocków? Od czego jest Tata? Bo można mu powiedzieć cały swój pomysł i wymagać! ;-) Powyżej R2D2 i C3PO - ale żeby byli duzi tato, duzi! I żeby R2D2 miał kręconą głowę i nogi ruchome! Proszę bardzo!




Transportowiec gwiezdny, z dużą powierzchnią ładowną - tak żeby mogło wejść dużo, dużo robotów. I żeby jedzenie mogli wozić ze sobą.






Sokół Millenium ze świecącym tyłem oraz Xwing Starfighter. Okupione wieloma godzinami wspólnych prób i błędów, poprawek i poszukiwań właśnie tego klocka! Ale efekt finalny - WOW! Aż dziw mnie bierze, że tylko patrząc na zdjęcie, można zrobić tak fantastyczne budowle!







Xwing ma ruchome skrzydła - do trybu lotu i trybu ataku. Oraz miejsce na R2D2.







A gdy mała siostra akurat beczy, a Padawan akurat potrzebuje spokoju, by nucić gwiezdne przeboje, najlepiej sprawdzają się wyciszające słuchawki (tzw. stadionówki).






I weź tu odmów takiemu fanowi, o takich błagalnych minach. Odmów mu i powiedz, że nie poświęcisz swojej sobotniej dozy odpoczynku, powiedzmy 7 godzin, i nie złożysz dla niego wielkiego pojazdu kosmicznego...







Nie wiem, czy wiecie, ale szturmowcy chodzili w kapciach. Przynajmniej w domu. My tam chodzimy na bosaka, nawet nie mamy kapci, ale cóż - szturmowcy to mięczaki... Łażą w kapciach i taka jest prawda!


Niech Moc będzie z Wami!





czwartek, 26 marca 2015

15 sposobów na to, żeby dzieci jadły zdrowiej i bardziej różnorodnie


1.      Spraw, żeby posiłki wyglądały apetycznie i zachęcająco.
       W pewnym momencie mój wszystkożerny dwulatek nie miał czasu na jedzenie wszystkiego, co jadł wcześniej. Zaczął robić się wybredny i najchętniej jadłby kotleta schabowego bez żadnych dodatków. Chyba, że na talerzu pojawiało się coś wyjątkowego. Pingwiny, Ufo, żongler lub mysz. Wtedy smakowały mu nawet rzeczy, których normalnie nie chciał nawet spróbować.





2.      Znajdź bajki lubiane przez dzieci – i ulubione potrawy ich bohaterów. A potem razem zróbcie te potrawy.
U nas sprawdziła się lasagne, jako ulubiona potrawa Garfielda. Jedni powiedzą, że to bomba kaloryczna i kupa makaronu – ale jeśli zrobisz lasagne z domowym sosem bolognese pełnym marchewki, selera naciowego, cebuli i niezbyt tłustego mięsa, to w jednym daniu masz wszystkie komponenty zbilansowanej diety. Do tego surówka z pomidorów. I jest i zdrowo i kolorowo.






3.      Gotuj z dzieckiem.
Bo nic nie smakuje tak, jak coś, co samemu się przyrządziło. A nawet jeśli dziecko potem nie spróbuje – a zdarza się i tak, to przynajmniej nauczy się, z czego to jest zrobione.  Naszym hitem są pizza domowa (dużo mniej sera, ulubione składniki, cienkie ciasto, przede wszystkim wiadomo co jest w środku) i pierniczki (miód zamiast cukru, brak utrwalaczy itp., niepowtarzalny smak, własne zdobienie i kształty). 








4.      Zastąp kupowane ciastka tymi domowymi.
Masz wpływ na to, co dasz do środka, zamiast ciastek z kremem lub dżemem możesz dodać owoce, bakalie i dosłodzić miodem lub cukrem trzcinowym, tłuste i ciężkie kremy zastąpić lżejszymi, zdrowszymi i przede wszystkim mniej słodkimi. 






5.      Zamiast czekolady i cukierków, nawet mimo próśb dziecka, proponuj owoce. Miej w domu zawsze kilka różnorodnych i lubianych owoców.
Nawet zimą w sklepie znajdzie się kilka gatunków owoców.  U nas hitem są borówki amerykańskie, mandarynki, winogrona i jabłka. Ale także raz na jakiś czas banany, pomarańcze i arbuz się sprawdzają. W sezonie nic nie zastąpi malin i truskawek, poza sezonem robimy galaretkę owocową z owocami z mrożonki – szczególnie uwielbiane są maliny. W zasadzie raz na dwa razy, kiedy pojawia się prośba o „coś słodkiego” a ja proponuję jabłko lub mandarynkę – to jest właśnie wybór dziecka. Jakbym od razy zaproponowała cukierka – nie wątpię, że to by był pierwszy wybór.





6.       Na przekąski – suszone owoce, orzechy, bakalie.
Łatwo jest je transportować, nie brudzą i można je poporcjować – na przykład w małe pudełeczka. Dzieci kochają małe pudełeczka. Rodzynki, suszona żurawina, orzechy, papaya itp. wszystko jest naprawdę uwielbiane przez naszego Ryśka. Z rodzynkami zaczynaliśmy bardzo wcześnie – gdy ćwiczyliśmy chwyt pęsetkowy, czyli chyba koło 8 miesiąca życia – zajadał się nimi i nie było problemu z krztuszeniem się. Dlatego dość się kiedyś zdziwiłam, jak zaproponowaliśmy innemu dziecku taką przekąskę i mama nam powiedziała, że tak małych elementów dziecko jeść nie może… 




7.      Naucz jeść pieczywo pełnoziarniste. To nic trudnego.
To znaczy ja zawsze mówiłam z taką trochę smutną intonacją „Chcesz zwykłą bułkę…” a potem z taką super wesołą „…czy taką z ziarenkami?” Zgadnijcie co zawsze wybierał? A teraz to już nawet nie muszę pytać, bo zwykłej białej nie tknie, no chyba, że naprawdę jest głodny i nie ma wyboru. Zresztą ziarenka są super – malutkie i w różnych kolorach. Po prostu ładniejsze. A pod spodem zdjęcie po małej wpadce do fontanny, całe dziecko łącznie z majtkami mokre, ale bułka pełnoziarnista ocalona! :D




8.      Warzywa są fajne. Bawcie się jedzeniem.
Czyli można sobie podotykać, powąchać, połamać i pokroić, a nawet uprawiać w ogródku (niektórzy szczęściarze go mają) lub na balkonie (to my – mieliśmy i pomidorki koktajlowe i dużo ziół, i poziomki, i szczypiorek i własną sałatę). Nie na cały sezon, a jednak… 







9.      Oglądajcie razem program kulinarny – dla dzieci lub dorosłych. Starajcie się wszystko przygotowywać w domu.
Nie tylko obiady, śniadania i kolacje. Ale też słodycze, pikniki i małe przyjęcia. Nie to, żebyśmy nie kupowali jogurtów i sami warzyli ser, ale owszem dużo rzeczy staramy się przygotować samodzielnie. Nie o to chodzi, że mamy wiedzieć gdzie co i jak kupić (Eko sklepy i bazary – no dajcie spokój nie zawsze mamy na to czas, pieniądze i ochotę, skupiamy się na innych rzeczach, nie jesteśmy Eko purystami i terrorystami), tylko o to chodzi, żeby zaciekawić w ogóle składnikami.  Kupujemy w supermarkecie, kupujemy w małych sklepach, kupujemy także na bazarku i u pana rolnika. Nie wszystko musi być Eko i bio poprawne, żeby było zdrowsze…  Ale na pewno jeśli sami z mąki, wody, oliwy, soli i drożdży zrobicie ciasto do pizzy to będzie ono zdrowsze niż takie zmiksowane z 15 produktów w tym 10 E. Poza tym w programach kulinarnych znajdziecie inspiracje na nowe dania, może akurat dziecko zachce zjeść coś nowego – dla Was to wyzwanie, a dla dzieci poszerzanie horyzontów.








10.   Jedzcie wspólne posiłki.
Przynajmniej wtedy, kiedy się da. Znam wiele rodzin, gdzie każdy je oddzielnie, o innej godzinie, co innego i zazwyczaj jest to coś na szybko i na zimno. Hmm… to raczej nie nauczy Waszego dziecka, że jedzenie to nie tylko coś, co daje energię, ale też coś, co jest częścią kultury, rodzinnego życia i chwilą odprężenia.  Gdy je się wspólnie, można podejrzeć, co jedzą inni, jak się je, jak używać sztućców. Daleka jestem od zmuszania dziecka jedzenia sztućcami, jeśli woli rękami, nie musztruję, choć czasem przypominam, że widelec leży obok. To także jakaś taka kinder sztuba. A poza tym – szczególnei jeżeli mamy lubianego przez dziecko gościa lub gości – to nagle okazuje się, że dziecko polubiło te potrawy, których wcześniej nie jadało tylko dlatego, że z chęcią je osoba, która jest dla dziecka autorytetem.



11.  Zabieraj ze sobą kanapki, owoce i przekąski.
Bo w razie nagłego głodu na placu zabaw, na spacerze czy gdziekolwiek indziej unikniesz marudzenia, które w końcu w nadmiarze zniecierpliwienia zawiedzie Cię do pobliskiego kiosku lub sklepu, gdzie niekoniecznie kupisz to, co chcesz podać dziecku. Niekoniecznie dlatego, że w niektórych sklepach nie znajdziesz pełnoziarnistych bułek, owoców (które przecież trzeba umyć), ale także dlatego, że będzie przy Tobie małe głodne i zniecierpliwione dziecko, które chwyci coś na wysokości jego wzroku – czyli mambę, czekoladę lub lizaka. I nawet jeśli znajdziesz w sklepie rarytas zdrowy i lubiany, to Twoje dziecko wybierze cukier prosty – nic odkrywczego, ponad to co odkryli spece od marketingu, nie napisałam, prawda?




12.  Naucz dziecko pić wodę.
U nas było to tak – albo cycek (do 6. miesiąca życia wyłącznie) albo woda (po 6. miesiącu proponowana z łyżeczki, kubeczka niekapka, w końcu przez słomkę). Przez długi czas – w kwestii picia dziecko innego smaku nie znało – myślę, ze gdzieś do 2. roku życia. Potem owszem – zaczęły się jakieś napoje – jak sok pomarańczowy, malinowy czy herbatki owocowe – a teraz jest tak – jak się chce pić, to woda jest pierwszym lub drugim wyborem (jeśli nie ma w pobliżu soku malinowego – no to poproszę zwykłą wodę). Z grzeszków do picia Rysiek lubi IceTea – zazwyczaj gdzieś w restauracji właśnie to zamawia do picia, a w domu przygotowujemy herbatę mrożoną sami. Herbata, listki bazylii lub mięty, cytryna lub pomarańcze, miód i lód. I jaki jest skutek – napoje gazowane w ogóle są śmieszne – można sobie nimi poszczypać język i się chwilę pochichrać, ale żeby były uzależniające – eee…  nie znam tego pojęcia. żeby można się było ich napić - eee... nie... 






13.   Restauracje i restauracje.
Czyli McDonald to nie restauracja, chociaż ojej! Zdarzyło nam się kilka razy zjeść Happy Meala. Jest Happy Meal i Happy Meal – możesz wziąć hamburgera lub nuggetsy, a do tego pomidorki koktajlowe, wodę i na deser zjeść jabłko. A możesz zjeść cheeseburgera, frytki, popić colą, a na deser jeszcze lody – jest różnica? Nie mam nic do frytek – też nam się zdarza je zjeść – wow! Nikt nie zginął! Zdarza nam się też zjeść hamburgera…  Ale to jest takie trochę święto, raz na pół roku albo i rzadziej. I jakoś nam pupy nie porosły.

Ale… jemy także raz na jakiś czas hamburgery zrobione w domu z bardzo wysokiej jakości mięsa, jemy hot-dogi raz na jakiś czas – i żyjemy i jesteśmy zdrowi…  Nie jest to jednak podstawą wyżywienia.

Można znaleźć restauracje, gdzie nie tylko menu dziecięce oferuje coś zdrowego i pysznego także dla dzieci – my mamy sushi-żercę. I nie lamentuję, bo zarówno ryż, ryba, jak i warzywa to dobre połączenie.  Mamy też pizzo-żercę – można znaleźć pizzerię włoską serwującą pizzę na cienkim cieście i dużo dużo zdrowszą (i lepszą) niż Pizza Hut czy inne sieciówki. Ciasto jest przyrządzane na miejscu, a dodatki wysokiej jakości. Prawie jak w domu. Da się!






14.   Dzieci lubią ryby.
Więc dwa, trzy razy w tygodniu na kolację lub obiad jest ryba – najczęściej z piekarnika przyrządzona bez tłuszczu lub z odrobiną oliwy z oliwek. Jest to też bardzo wygodne i  szybkie danie – bo rozmrożona lub świeża ryba siedzi w piekarniku na termo obiegu około 15 minut w 180’C. Tylko kilka kropel cytryny, ewentualn
ie ziół i… już!







15.   Dzieci lubią zupy.
A to punkt, który znam z autopsji swojej osoby, prawie co dzień jest zupa, jako dziecko nie wyobrażałam sobie obiadu bez zupy. Niestety to punkt teoretyczny - większość dzieci lubi zupy i można w nich przemycić nielubiane warzywa, a moje dziecko lubi tylko dwie zupy: rosół i pomidorową. A u nas na odwrót - warzywa są super do chrupania, ale w zupie (i to mokrej - fuj! Mamo, jedzenie jest suche!) to niekoniecznie. Ja tam zupy lubię i mam nadzieję, że skoro nauczyłam jeść dorosłego męża wszystkie zupy z chęcią, to w końcu dzieci też się przekonają. Może chociaż jedno? :-)

sobota, 21 marca 2015

Olga Boznańska w Muzeum Narodowym

Pierwsze kulturalne wyjście Celiny - wystawa Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym w Warszawie. Bardzo lubię jej malarstwo, choć bywa takie smutno poszarzałe. Staraliśmy się przygotować Ryśka do tej wizyty, ale on zdecydowanie nie jest fanem Boznańskiej. I wciąż tłumy, czego nie lubimy chyba wszyscy po równo, więc odbiór był momentami utrudniony.
 
 
 
 



U Boznańskiej jest sporo portretów dzieci i trochę macierzyństwa. Takiego dobrego i pięknego, a zarazem trochę z zadumą. Nie umiem pisać o malarstwie, sami popatrzcie...











Kwiaciarki najpiękniejsze na całej wystawie.








I oczywiście dziewczynka z chryzantemami patrzy na mnie tymi czarnymi oczami. Bardzo ją lubię.







Celina oczywiście nie dostrzegała niuansów malarstwa, bo chyba jeszcze średnio łapie ostrość, ale za to pierwszy raz dłużej posiedziała w nosidełku (schody, ach schody, wszędzie schody) i polubiła je dostatecznie.

Ryszard natomiast odetchnął z ulgą, kiedy zeszliśmy do galerii Średniowiecza. Tam żywoty świętych, drogi krzyżowe i męczennicy siekani na kawałki pobudzili jego wyobraźnię. Zdecydowanie galerię tę polecamy (a dla dzieci są przygotowane przez muzeum specjalne ulotki, w których mnóstwo zadań, poszukiwań i zagadek).




Ukulturalnienie rodziców i dzieci zaliczone.

Pozdrawiamy gorąco!

piątek, 20 marca 2015

Wiosna!


Od czego by tu zacząć? Dziś wydarzyło się tyle ważnych rzeczy, że trudno wybrać, co jest najważniejsze... Może zacznijmy od wiosny i jej rychłego nadejścia. Wreszcie ciepło! Rysiek nie cierpi zimy - zawsze tak było. Już jako ledwo chodzący szkrab wchodził pod balkony - bo tam nie wiało i nie było śniegu (wraz z chodzeniem zaczął mówić). I jakoś tak się złożyło, że odkąd on jest z nami, to te zimy rzeczywiście nieciekawe. Jakieś takie bez słońca i z ćlapą... A teraz spacery, radość, słońce świeci! No właśnie - Słońce!





Dziś częściowe zaćmienie Słońca - czekamy na nie od początku tygodnia. Oj, jak dobrze jednak, że jest google - bo gdy zajrzałam rano do komputera - w zupełnie innej sprawie, o której za chwilę - to przypomniał mi piękny doodle o tym, że to już dziś nas coś zaćmi...

Próbuję zatem przygotować sprzęt do oglądania, a czas się kurczy. Do 10:54 jeszcze tylko kilka kwadransów, szybki udało mi się wygospodarować z obrazków (z założeniem, że przecież zaraz się je umyje). I wiecie co? No co? Żadna, ani jedna, z naszych świec, nie kopci! Jak tu udymić szybę? Porażka! Na szczęście okazało się, że do oglądania Słońca dobrze sprawdza się płyta CD.






Chłopcy pobiegli na górkę, a my z Celką czekałyśmy na wizytę położnej środowiskowej, śledząc zaćmienie przez okno. Na szczęście mamy widok! :D


Kiedy szukałam szybek, zajrzałam do szafki na balkonie, gdzie wsadzam różne przydasie. Wśród nich, ku mojemu zdziwieniu, spowodowanemu głównie sklerozą, znalazłam cebulki z zeszłorocznego bukietu wielkanocnego. Wykopałam jej z podarowanej mi misy i schowałam do worka, żeby za rok je gdzieś wsadzić. A jak zajrzałam dziś do woreczka, okazało się, że już są listki i nawet zalążki kwiatów! Będą hiacynty, żonkile i szafirki! :-)






Tymczasem Celka zasnęła spokojnie, czcząc zaćmienie i pierwszy dzień wiosny.







A Rysiek z Pawłem ruszyli na bardzo ważną misję! Po oglądaniu zaćmienia ze szczytu Kazurki, poszli się zapisać do przedszkola. W tym roku nie przespaliśmy zapisów i udało mi się (jak się okazuje nie bez błędów), uzupełnić wniosek internetowy i przygotować WIELKI PLIK dokumentów potwierdzających to, że płacimy podatki, mieszkamy i pracujemy, zgadzamy się na wysłanie dziecka do przedszkola i inne takie. Summa summarum poszli dzielnie do przedszkola, gdzie Rysiek dołączył się do ćwiczących na bieżni dzieci, wygrał wyścig i wrócił tak szczęśliwy, że będzie chodził do przedszkola, że aż mi będzie szkoda, jeśli się nie zakwalifikuje. Bo kto to wie, podobno kolejki do przedszkoli na naszej dzielnicy, jak do mięsnego w PRLu. Nie ukrywam, że bardzo bym chciała, żeby chodził do przedszkola najbliżej domu - może będzie w nim jakiś kumpel z bloku, już mu się podobało i powiedział, że jest super, przy okazji po drodze ma swoją ulubioną budkę z bułeczkami z ziarenkami oraz - co dla mnie ważne - przedszkole jest oddalone kilka minut spacerem i będe mogła Ryśka odbierać bez większej wyprawy. Marzenia... marzenia...






Zatem tak - prosimy trzymać kciuki za pozytywną rekrutację do placówki. Oraz cieszyć się wiosną prosimy, bo wiosną wszystko budzi się do życia! :D



środa, 18 marca 2015

Refleksja śmietnikowa

Kto się bawił przy śmietniku, ręka w górę! Po pierwsze śmietnik zawsze dostarczał jakichś niesamowitych znalezisk - mieliśmy autobus ze starej ramy od łóżka, kierownicy oraz jakichś innych elementów (a teraz ręka w górę, kto dziś widział na śmietniku kierownicę!) - przyśmeitnikowe skarby to był dziecięcy raj rozwoju kreatywności. A teraz wszystko posegregowane, elektrośmieci w ogóle gdzie indziej, gabaryty tylko na początku miesiąca można wystawiać i od razu zabierają, nic nie zalega, z czego tu zrobić autobus!?

Po drugie trzepak! Miejsce fikołków, wiszenia serdelkiem, gadania o niczym z koleżankami, zaczepiania gumy, gdy było się z jedną koleżanką, a także gdy się było samemu z wykorzystaniem pobliskiej ławki. A teraz ręka w górę, kto ostatnio trzepał dywan? 







Ostatnio szliśmy sobie w sobotę między blokami i nagle, ku naszemy zaskoczeniu, pojawił się ten hałas z dzieciństwa. Łup, łup, łup. A Rysiek do nas: "Słyszeliście, słyszeliście ten dźwięk!? To była bomba, to bomba wybuchła!" I wiecie co? Musieliśmy mu pokazać pana, który na trzepaku trzepał trzepaczką dywan! Tyle nowości na raz, nie do pojęcia! Dziecko wie, co to Taj Mahal, ale w życiu nie widziało jak ktoś trzepie dywan, wyobrażacie sobie to?







Tymczasem w pobliżu tego śmietnika wybudowali nam już drugą siłownię na świeżym powietrzu. Ponieważ lubię chodzić w tamtą stronę na spacer, to zawsze sobie zahaczymy o siłownię. Rysiek śmiga na poniższym sprzęcie, bo to jedyny na którym daje radę coś zrobić sam. A nowa siłownia jest jeszcze lepsza, bo jest i drabinka, i klasyczny gibbon, i rurki do pompek. Ja tam się na razie nei wyrywam, ale widzę, że Ryśkowi i Pawłowi bardzo podpasowało!







Miłego dnia!

wtorek, 10 marca 2015

Krokusy i słońce


Wreszcie, wreszcie! Jak ja nie lubię szaroburości i wiatru w twarz. Zimnego i deszczowego wiatru. I wreszcie jest wiosna!








I jest tak ciepło, że można ściągnąć czapki z głów i testować łazik jeżdżący po wszystkim. A jak wzrosła motywacja spacerowa!  






I pięknie kwitną krokusy. I jest słonecznie! I wreszcie chce się żyć!







niedziela, 8 marca 2015

Dzień Kobiet

 
Wczoraj przyszła do nas uradowana ciotka W. Uradowana, bo w końcu się urodziła jakaś dziewczynka i można ją stroić. A czego kobieta porząda najbardziej oprócz torebki? Oczywiście butów i kapeluszy! :D
 
Oprócz strojenia się, wciąż ćwiczymy wzrok, ale o tym w oddzielnym poście. Tymczasem tylko zdjęcia o urodzie. Celka rośnie jak na drożdżach!
 
 

 
 
 
W ogóle nie jesteśmy niewyspani - a przynajmniej nie aż tak bardzo, bo nasza trzytygodiowa panna śpi smacznie, a dziś rozpieściła mnie - chyba z okazji święta naszego wspólnego - drzemką do 9:40. Chłopcy też pospali długo, więc naprawdę mamy piękny dzień!
 
 
 
 
 

słodki zieeeew... i hej babeczki! Dobrego dnia!

czwartek, 5 marca 2015

Dentyst(k)a nie sadyst(k)a

Zęby ważna sprawa! Podobnie, jak z wieloma innymi życiowymi doświadczeniami, tak i z wizytą u dentysty - im lepsze nastawienie rodziców, tym lepiej nastawione jest dziecko. O nasze przygodach z dentystą, choć nie spowodowanych koniecznością, a przy okazji, czasem sobie opowiadamy. Ale po kolei. Jak przygotować dziecko do pójścia do dentysty, żeby obyło się bez scen i dramatów?
 
 
 
 
 
 
 
 
1. Po pierwsze Wasze dobre nastawienie do dentysty - nie jak do sadysty, a jak do kogoś, kto pomaga, jest kluczowe. To już połowa sukcesu. U nas wygląda to tak - ja wizyty znoszę bardzo dobrze, nie mam z tym problemu i hmm... no idę na taką wizytę podobnie, jak w każde inne miejsce, załatwić jakąś ważną dla mnie sprawę. Natomiast mój mąż do dentysty przygotowuje się mentalnie kilka dni i w dniu wizyty boli go ze zdenerwowania głowa. Ale nigdy, przenigdy, nie mówi o tym przy dzieciach. Prywatnie owszem - dentystów lubi, ale jak ma usiąść na fotel, oblewa go strach. O tym dzieci nie wiedzą. Ja jestem modelem wzorcowym i to ze mną dzieci wchodzą do gabinetu. Tak ustaliliśmy już dawno.
 
O tym, żeby zabierać dziecko ze sobą na każdą wizytę powiedziała mi moja ortodontka, kiedy Rysiek miał kilka miesięcy i czekał w wózku z Pawłem przed gabinetem. A ona zdziwiona zapytała, dlaczego nie przyszłam z dzieckiem do gabinetu, przecież to dla dziecka najlepsze. Od tamtej pory chodziłam do ortodontki z dzieckiem - to bardzo dobry start, bo u ortodontki nie działo się nic nieprzyjemnego, podkręcenie kilku śrubek i już. Pozytywne nastawienie, mnie nic nie bolało, a Rysiek siedział (najpierw wpół leżał nawet) na moich kolanach i rozglądał się po gabinecie. Polecam - naprawdę dobry start. Warto także na podobnych zasadach zabrać dziecko na przegląd własnych zębów. Nawet jeśli dziecko zęby ma tylko dwa czy trzy. :D
 
Są jakieś specjalne zajęcia adaptacyjne w niektórych gabinetach dentystycznych, ale prawdę powiedziawszy u nas obyło się bez tego, a i tak stosunek do dentysty jest pozytywny. :D
 
 
 
 
2. Po drugie - uprzejmy dentysta, który lubi dzieci. Dodatkowym atutem jest to, że dziecko zna tego dentystę osobiście. Nam się udało. Naszą dentystkę Rysiek poznał najpierw poza gabinetem i jakoś mu pewnie było łatwiej. Inny dentysta, z którym się przyjaźnimy, przyniósł w prezencie szczoteczkę do zębów i powiedział (gdzieś półtorarocznemu i już kumatemu człowiekowi), że trzeba dbać o zęby i chodzić do dentysty. To bardzo pomaga. I ten dentysta także powiedział mi, żebym zabierała dzieci ze sobą na fotel, przynajmniej na kilka chwil - tak samo jak zabieram je w każde inne miejsce. Żeby gabinet dentystyczny także był miejscem przyjaznym i oswojonym. A jak dentystka do tego dała się pobawić fotelem, wcisnąć przycisk i nalać wody do kubeczka i zobaczyć (a nawet dotknąć) niektóre narzędzia - no to w ogóle radość! I jeszcze kącik z zabawkami w poczekalni! Szał!
 
 
3. Po trzecie książka - znowu pomogła nam Zuzia i jej wizyta u dentysty. Przeczytaliśmy tę książkę wiele razy, zanim Rysiek miał usiąść pierwszy raz na fotelu i otworzyć paszczę w celu przeglądu. I otworzył ją chętnie i bez problemu - bo Zuzia też otworzyła. U nas na szczęście obyło się bez borowania, tylko przegląd. Ale za to znowu - po raz kolejny - same pozytywne rzeczy u tego dentysty.
 
 
4. Po czwarte nasza dentystka dała Ryśkowi pod koniec wizyty książeczkę o profilaktyce mycia zębów (króciutka broszurka od producenta pasty Elmex) oraz maseczkę na twarz. Od tej pory co dzień Elinka musi nam pomagać w myciu zębów! Koniecznie! A maseczka została zaanektowana do apteczki lekarskiej - i jak komuś coś dolega, to Rysiek lekarz na pewno naklei na to plaster (jeszcze nie próbowałam z bólem zęba do niego przyjść, ale podejrzewam, że też dostałabym plaster) :D. Dzieci są przekupne - ale nie przekupiajcie dziecka cukierkiem ;-) tylko na przykład nową szczoteczką do zębów...
 
 
5. A po piąte - im wcześniej, tym lepiej. Czyli zaczynamy od profilaktyki i staramy się sai chodzić do dentysty raz na pół roku. Od pierwszej swojej wizyty za życia dziecka chodzimy razem z  nim(naprawdę od najmłodszych miesięcy jego życia). Czasem będzie to wymagało zaangażowania dodatkowej osoby do takiego wyjścia (żeby po chwili przejęła dziecko i dała dentyście dokończyć pracę).
 
 
 
 
 
 
 
Proszę bardzo - myszka Elinka pięknie, wręcz wzorcowo szoruje ząbki!
 
 




Wydaje mi się, że wcale nie trzeba iść do dentysty dziecięcego, ważne żeby znaleźć dentystę z podejściem do dzieci - i takiego, który możliwie dobrze się z naszym dzieckiem dogaduje, żeby od razu na wstępie go nie zniechęcić. Mam nadzieję, że nie dojdzie do jakichś większych dramatów stomatologicznych i uda się jak najdalej w przyszłości oddalić borowanie lub inne nieprzyjemne zabiegi. Ale wiem też, że pozytywne nastawienie bardzo pomaga. My polecamy serdecznie gabinet Develio na Ochocie ---> KLIK. Ale na pewno Wasz dentysta, o ile tylko choć trochę lubi dzieci, też sobie świetnie poradzi.




Pięknego uśmiechu życzymy!