Oczywiście następnego dnia ukłądaliśmy domki z kart.
Można było się zgubić w labiryncie. Naprawdę te światła w jakiś magiczny sposób dodawały energii... do biegania.
Po przejściu przez dziurkę od klucza człowiek się dziwnie pomniejszał, a po wyjściu no - to jakby zjadł kolosankę.
Nie wiedziałam wcześniej, że labirynt świateł to zaczarowany świat Alicji, bo gdybym wiedziała, przygotowałabym Ryśka zupełnie inaczej, ale i tak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo film Tima Burtona obejrzeliśmy po powrocie. I choć wydawało mi się, że dla dwuipółlatka to zbyt poważny utwór, to udało się obejrzeć prawie cały. Oczywiście z tłumaczeniem niektórych scen.
To był bardzo miły wieczór w Wilanowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz